Magazyn Porażka: Przebić balon złudnych nadziei

7 komentarzy Aktualności, Biznes, Praca

Przedsiębiorcy nie inwestują w pracowników, a później płaczą, bo na rynku brakuje specjalistów – mówi twórca internetowego Magazynu Porażka oraz analityk rynku pracy. Z Kamilem Fejferem, znanym także jako Staś Klęski, rozmawialiśmy również o kosztach utrzymania pracownika w Polsce, coachingu oraz sile pozytywnego myślenia.

„Magazyn Porażka skierowany jest do tych, którym nie wyszło, czyli prawie do wszystkich”. To stwierdzenie, widoczne na facebookowym profilu magazynu, jest wyrazem czarnego humoru czy też naprawdę uważasz, że większości Polaków „nie wychodzi”?

Naprawdę uważam, że nie wychodzi większości z nas. Zresztą nie jest to kwestia opinii, tylko faktów. Połowa z nas nie zarabia więcej niż 2400 zł na rękę. Średnia zarobków w Polsce wynosi natomiast 2900 zł netto, a to i tak pieniądze, które są dostępne dla jednej trzeciej z nas. Spowodowane jest to przede wszystkim strukturalnymi barierami na polskim rynku pracy, który jest bardzo biedny i płytki. Inną sprawą są aspiracje młodych ludzi, rozbudzane regularnie przekazem reklamowym i popkulturowym. Rynek nie jest w stanie ich zaspokoić. Chcielibyśmy żyć na poziomie europejskiej klasy średniej albo przynajmniej europejskiego prekariatu, ale z naszymi pensjami jest to niemożliwe. Chcemy mieć na nowe ubranie, na wakacje, na wyjście na miasto ze znajomymi bez ciągłego, nerwicowego zaglądania do portfela czy na kupno Playstation. To nie są wcale wygórowane marzenia, a jednak wielu z nas nie może sobie pozwolić na takie życie.

Z czego, twoim zdaniem, wynikają problemy młodych ludzi na rynku pracy? Chodzi o „nieprzydatne” studia, które ukończyło wielu z nich?

Takie stwierdzenie to zwyczajna bzdura. Płace nie są zależne od indywidualnych starań, raczej od ogólnego systemu społeczno-gospodarczego kraju. Na przykład w Niemczech czy Anglii, wykonując, nazwijmy to umownie, mniej ambitne prace, i tak można sobie pozwolić na normalne, godne życie. Moja znajoma, pracująca notabene jako analityk danych w Polsce, ma siostrę, która w Wielkiej Brytanii pracuje w magazynie. Efekt jest taki, że siostra funduje tej mojej znajomej wakacje na Bali. To chyba mówi wszystko.

Wielu ludzi powie jednak, że ci biedniejsi sami są sobie winni. „Trzeba było więcej pracować. Brać dodatkowe kursy, robić staże”. Albo: „Ja się przebranżowiłem i teraz nie narzekam. Nie rozumiem, czemu inni po prostu tego nie zrobią”.

Porządne kursy kosztują i wymagają sporo wolnego czasu. Pytanie więc, jak do tego podejść, skąd wziąć na to pieniądze? Skoro już chcemy się przebranżowić, to chyba oznacza, że obecnie zbyt wiele nie zarabiamy. A co z czasem? Czy powinniśmy zwolnić się z pracy, żeby móc uczęszczać na kurs? Ale jak w takim razie zarabiać na bieżące potrzeby? W dodatku ludzie mają przecież zobowiązania: pożyczki, kredyty, długi… Nie wszyscy mają natomiast majętnych rodziców, którzy w razie potrzeby mogą służyć pomocą. Ostatecznie nie wiadomo też, czy przebranżowienie się przyniesie oczekiwany skutek. Przecież nie każdy może być, dajmy na to, specem od IT. Humanista, pozbawiony analitycznego umysłu, raczej nie zostanie nagle rozchwytywanym finansistą. Warto też dodać, że wszyscy startujemy z innego pułapu. Są osoby młode, pochodzące z dużych miast, o szerokich perspektywach, bez dzieci i kredytu, za to z dużym kapitałem kulturowym. I one będą miały w życiu łatwiej. Ale co mają zrobić na przykład dziewczyny, które pochodzą z małych miejscowości, uczyły się w zawodówkach, mają dzieci i długi? Mówienie do nich: „Weźcie się wreszcie w garść” jest nie tylko wyrazem głupoty, ale także bucowatego poczucia wyższości. To po prostu nie działa w ten sposób. Z badań Paula Piffa z Uniwersytetu w Berkley wynika zresztą, że ludzie, którzy wyruszali z pozycji uprzywilejowanej, mają tendencję do pouczania tych, którym się nie udało, a którzy mieli znacznie trudniejszy start. Nikt nie twierdzi, że ci pierwsi nie pracowali i nie przeszli jakiejś drogi, żeby znaleźć się na wysokich pozycjach społecznych. Problem polega na tym, że oni mieli do przejścia 100 metrów, a osoby z biednych rodzin i małych miasteczek, żeby odnieść sukces muszą przebiec maraton, brodząc w dodatku w błocie.

Aż 91 proc. spośród przebadanych 300 przedstawicieli firm uznaje, że największym utrudnieniem w prowadzeniu działalności gospodarczej w 2016 roku były rosnące koszty zatrudnienia pracowników. Jak oceniasz te wyniki?

To jest efekt tego, że nasza gospodarka nastawiona jest na bardzo niskie koszty pracy. Mamy dziesięcioletnie cykle koniunkturalne bezrobocia. Obecnie zbliżamy się do najniższego stopnia tej sinusoidy, który osiągniemy mniej więcej w okolicy 2018-2019 roku. Oznacza to, że jest coraz mniej „rezerwowych bezrobotnych”, którymi przedsiębiorcy mogą w razie potrzeby zastąpić tych pracowników, którzy domagają się podwyżek. Jeśli twój model konkurencji nastawiony jest na to, żeby było jak najtaniej, często kosztem jakości, to nic dziwnego, że boli cię, kiedy musisz dać podwyżkę. To także jest problem systemowy – trudno jest na rynku, pełnym biednych ludzi, konkurować jakością.

Dlaczego właściciele firm mieliby inwestować w rozwój swoich pracowników? Przecież taka osoba, zwiększając swoje kompetencje, będzie chciała także więcej zarabiać.

Tak, to typowa postawa polskiego przedsiębiorcy, który powie: „Ja zainwestuję w pracownika, a on jeszcze odejdzie gdzieś, gdzie mu lepiej zapłacą”. W takim razie to ty bądź tym, który mu lepiej zapłaci! Jeśli chcesz mieć produkt lub usługę o większej wartości dodanej niż konkurencja, musisz zapłacić komuś, kto jest w tej dziedzinie fachowcem. Nasi przedsiębiorcy nie myślą jednak w sposób długofalowy, wykonują za to małe ruchy taktyczne, pozwalające na doraźne utrzymanie działalności na rynku. Nie chcą inwestować w pracowników, a potem płaczą, bo na rynku brakuje specjalistów.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że koszty utrzymania pracownika są w Polsce wysokie. Myślisz, że gdyby zmalały, przedsiębiorcy byliby skłonni płacić swoim podwładnym więcej?

Jeśli się porówna wynagrodzenia osób na tych samych stanowiskach zatrudnionych „na czarno” oraz pracujących w oparciu o umowę o pracę, to okaże się, że ci drudzy zarabiają więcej, mimo tego, że ci pierwsi nie płacą żadnych podatków. Nie jest więc tak, że niska płaca spowodowana jest tylko i wyłącznie podatkami. To jeden z mitów ekonomii „podwórkowo-youtuberskiej”. Na płacę składa się znacznie więcej czynników, na przykład pozycja negocjacyjna pracownika czy przynależność do związku zawodowego, ale też regulacje instytucjonalne, takie jak objęcie płacą minimalną, czy dopuszczalną liczbą przepracowanych godzin.

Łatwo jest krytykować, znacznie trudniej zaproponować sensowne rozwiązanie problemu. Jaka jest twoja recepta na „uzdrowienie” rynku pracy?

Obecny rząd idzie moim zdaniem w dobrym kierunku. Chodzi mi przede wszystkim o podwyższanie płacy minimalnej, co eliminuje tych przedsiębiorców, których ja nazywam „przedsiębiorcami od biedy”. Nie wszystkie firmy muszą istnieć, nie wszystkie miejsca pracy muszą funkcjonować na rynku. W Niemczech nie ma już przecież przedsiębiorców, którzy oferują 7 zł za godzinę. I wiesz co? Nikt tam za nimi nie tęskni, nikt nie płacze. Jednocześnie wszystkie zmiany muszą być przez rząd skrupulatnie monitorowane. Trzeba trzymać rękę na pulsie, sprawdzać je i ewaluować ich skutki. W przypadku programu „500+” tej oceny praktycznie nie ma, nikt nie przebadał rodzin objętych wsparciem, zanim trafiły do nich transfery. Teraz bardzo trudno jest nam na przykład obiektywnie stwierdzić, czy kobiety faktycznie odchodzą z pracy, bo dostają te pieniądze, czy też nie. Państwo musi zacząć działać w sposób bardziej „zgrany”. Uważam też, że warto byłoby wzmocnić rolę związków zawodowych w naszym kraju, a także realizować te wszystkie pomysły, które dążą do zwiększenia wydajności pracy.

Co z automatyzacją pracy, o której tak często wspominasz w swoich tekstach? Komu grozi zastąpienie przez roboty i o jakiej perspektywie czasowej mowa?

Jest taki fajny esej Billa Joy’a: „Dlaczego przyszłość nas nie potrzebuje”. Ten programista już w 2000 roku pisał o zagrożeniach, płynących z rozrastania się sztucznej inteligencji. Wtedy jego tezy brzmiały jak S-F, dzisiaj widać, że są jak najbardziej prawdziwe. Myślę, że za jakieś 30-40 lat ludzie w ogóle nie będą na rynku pracy potrzebni. Wiadomo na przykład, że autonomiczne samochody jeżdżą bardzo dobrze, co zapewne wkrótce przełoży się na redukcję etatów wśród zawodowych kierowców. Technologia tanieje, komputer, który pięć czy sześć lat temu kosztował dziesięć tysięcy złotych, dziś kupimy za tysiąc lub dwa. W 2004 roku w Stanach Zjednoczonych zorganizowano pierwsze zawody DARPA Challenge, w których chodziło o skonstruowanie autonomicznego samochodu, który dojedzie do mety. Pojazd najlepszej ekipy przejechał wówczas 11 km. Stwierdzono więc, że stworzenie samochodu, który sam będzie jeździł, to kwestia kilku dekad. Tymczasem samochody z funkcją autonomicznego sterowania już są na rynku, a z rozlicznych testów wynika nawet, że w pełni autonomiczne auta są bezpieczniejszymi „kierowcami” niż ludzie. Jednak robotyzacja jest największym zagrożeniem dla osób wykonujących czynności powtarzalne, które można zastąpić algorytmem. I nie chodzi tu, jak mogłoby się wydawać, wyłącznie o prace fizyczne, wykonywane w fabrykach. Zagrożeni są także prawnicy, analitycy danych, sekretarki… Algorytmy wypychają dziennikarzy, nie tylko na poziomie pisania tekstów, ale też na przykład testowania najlepszych, najbardziej zbierających ruch tytułów. Niektórzy twierdzą, że to żaden problem: dziesięć osób zostanie zastąpionych przez maszyny, a kolejne dziesięć zatrudnionych jako specjaliści do ich obsługi. To, niestety, kolejna bzdura. Nie po to zastępuje się pracowników robotami, żeby zatrudniać kolejnych. Chodzi o redukcję zatrudnienia oraz cięcie kosztów. Proporcje wyglądają raczej tak – wyrzucamy tysiąc pracowników fabryki i zatrudniamy dziesięciu ekspertów tworzenia infrastruktury technicznej. Jasne, ci eksperci będą mieli super płatną pracę, ale tych tysiąc zwolnionych najpewniej nie wróci już na swoje pozycje ekonomiczne. I na to też są dowody w postaci badań.

Nie ukrywasz swojej niechęci do coachingu, trenerów biznesowych, motywatorów… skąd pewność, że te metody nie pomagają? I dlaczego, w takim razie, cieszą się tak dużą popularnością?

Zacznijmy może od tego, że to nie po mojej stronie leży udowodnienie komuś, że coś nie działa. To właśnie ci wspomniani przez ciebie coache, trenerzy i motywatorzy muszą przekonać nas, że ich metody faktycznie na coś się przekładają. Być może jest jakaś szkoła coachingowa, która faktycznie działa, ale żadnych badań, które potwierdzałyby taką tezę, nigdy nie widziałem. To nie są zawody regulowane, których efekty poddawano by rzetelnej ocenie. Dlaczego ludzie inwestują w to czas i ciężko zarobione pieniądze? Ponieważ nie są racjonalnie kalkulującymi jednostkami, a wolny rynek jest podatny na rozmaite mody i „mambo-dżambo”. Powiem więcej. Kiedyś twierdzono, że komunizm dzielnie walczy z problemami, które sam tworzy. Ja zaś uważam, że coaching jest sposobem kapitalizmu na rozwiązywanie problemów nieznanych w innych systemach. Istnieją strukturalne powody, które sprawiają, że ludzie nie mogą zarabiać dużo. I tu, na białym koniu, wjeżdża szajka hochsztaplerów, którzy mówią, że wszystko jest możliwe. Czasami na Facebooku pojawiają mi się sponsorowane filmiki (to pokazuje, że algorytmy chyba jeszcze nie są aż tak mądre i jeszcze trochę poczekamy na skynet), na których grubawy pan w słomkowym kapeluszu, nadający z jakiejś rajskiej plaży, opowiada dyrdymały o tym, że możesz wszystko odmienić – być beneficjentem dochodu pasywnego, mało pracować, ułożyć życie osobiste, być przebojowym, szanowanym. Trzeba tylko wykupić jakiś pakiet wykładów czy czegoś takiego. Uszy więdną. Przepraszam, ale otacza go taka buracka aura powiatowego kombinatora. Coachowie nie spowodują, że na rynku pojawi się nagle więcej kapitału, natomiast sugerowane przez nich nagminnie wyjście ze strefy komfortu nie wygeneruje dodatkowych miejsc pracy w gospodarce.

Domyślam się, że nie wierzysz też w potęgę pozytywnego myślenia jako klucza do sukcesu…

Od razu przychodzi mi do głowy pewien żart, taki „suchar” raczej: czym się różnią pesymiści od optymistów? Optymiści sądzą, że świat stoi przed nimi otworem, z kolei pesymiści wiedzą, co to za otwór. A mówiąc jak najbardziej poważnie: nie wiem, w czym niby miałoby pomóc pozytywne myślenie. Znam wiele osób, które kierują się wspomnianą przez ciebie zasadą i wydaje mi się, że w środku są dosyć smutnymi ludźmi. Robią jednak wszystko, żeby na zewnątrz wyglądało to zgoła inaczej. Są w naszym życiu rzeczy przykre, są i wesołe, a ciągłe powtarzanie: „Uśmiechnij się, a wszystko ci się uda” niczego tu nie zmieni. Co więcej, nadmierny entuzjazm może prowadzić do większego rozczarowania w zderzeniu z bezdusznym rynkiem pracy.

Z czego, twoim zdaniem, wynika coraz większa popularność takich fanpage`y jak Magazyn Porażka, Ból istnienia Schopenhauera czy Regres Osobisty, które odwracają i wyśmiewają tradycyjne toposy związane z pozytywnym myśleniem?

Ludzie są strasznie wkurzeni i sfrustrowani swoją sytuacją. Mają też dość ciągłego zrzucania na nich odpowiedzialności za fatalny stan polskiego rynku pracy. Starają się, pracują po kilkanaście godzin, a nic z tego nie wynika. Niektórzy zakładają swoje firmy, wymyślają innowacyjne produkty, a potem okazuje się, że rynek jest za płytki i ludzi nie stać na ich usługi. Część osób, która wcześniej wierzyła w mit pozytywnego myślenia, skuteczność coachingu i innych bzdur, uderzyła głową w ścianę i zdobyła się na refleksje. Teraz wiedzą już, że ich niepowodzenia nie są ich winą i że wcale nie chodzi o to, że się za mało starali. Magazyn Porażka i Regres Osobisty dają im pewien upust emocjonalny, pozwalają się zdystansować do porażek.

Nie obawiasz się, że przez swoją działalność negatywnie wpłyniesz na młodych ludzi, dla których porażka stanie się na tyle naturalna, że przestaną starać się o jej unikanie?

Myślę, że zdrowiej będzie, gdy ludzie zaczną akceptować pewne systemowe ograniczenia zamiast myśleć, że wszystko jest do zrobienia i wystarczy pozytywnie o tym myśleć. To, że tak wiele osób zalicza załamania nerwowe, jest właśnie wynikiem tego typu ideologii, którą rzeczywistość brutalnie równa z ziemią. Zbyt rozpędzone ambicje naprawdę mogą zaprowadzić do psychiatryka. Do tego dochodzi jeszcze niebotyczna wręcz gloryfikacja sukcesu zawodowego, niemal zewsząd słyszymy hasła typu: „Każdy musi osiągnąć sukces!”. Warto chyba przebić ten balon złudnych nadziei i dać ludziom trochę wytchnienia od wybujałych ambicji. Jednocześnie staram się pokazywać, że zmiany są możliwe, ale na poziomie systemowym i politycznym, nie jednostkowym. I że trwają bardzo, bardzo długo.

Wiem, że jesteś w trakcie pisania książki o życiu w Polsce. Co dokładnie znajdzie się w tej publikacji? Na jakim etapie prac jesteś, kiedy premiera?

Premiera przewidziana jest na jesień tego roku. Zgłasza się do mnie mnóstwo osób, które opowiadają mi o swoich porażkach i frustracjach, związanych z funkcjonowaniem na naszym rynku pracy. Te sytuacje opisuję później w formie reportaży. Rozmawiałem na przykład z chłopakiem, który pojechał do Wielkiej Brytanii, bo w Polsce nie mógł znaleźć roboty. Całkiem nieźle mu się tam wiodło, zarabiał dobre pieniądze. Męczyła go jednak tęsknota za krajem, więc wrócił, szukał pracy, nie znalazł i w efekcie musiał ponownie wyjechać na Wyspy. Zrozumiał, że tak naprawdę nie ma za czym tęsknić.

Rozmawiał Filip Bernat

Udostępnij...Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on LinkedInEmail this to someone